czwartek, 20 lipca 2017

Wracam!

Cześć? Tu Iza, Scarlet. Dawno mnie tu nie było. 
Ale... ja wracam. Tak na stałe. Niestety, wydarzenia sprawiły, że porzuciłam tę historię, ale... oto wracam! 
Weszłam tu kiedyś i zobaczyłam te komentarze i momentalnie zrobiło mi się ciepło na sercu! <3
I jeśli tu weszliście:
Lisa
Marysia
Mentrix
Ews
I Anonimy
I wszyscy, którzy czytali tego bloga, witam Was serdecznie! Usiądziecie, napijecie się czegoś? Kawa z miodem? Pewnie, że jest! Ciastka? Też! Jasne! 

Jak widzicie, nie ma żadnych postów. Otóż... Zapomniałam co ma być dalej, a i mój styl zmienił się nieco przez ten szmat czasu. Do tego jak patrzę na niekiedy bzdury, które wypisywałam, to złapałam się za głowę! XD 
Poprawa tych rozdziałów zajmie mi jakiś tydzień (choroba :c), ale lepiej dla Was!

Cóż, co mi pozostaje? Zaprosić Was na prolog! Już niedługo (może i dziś) rozdział 1! 

I jeśli mnie przyjmiecie z powrotem, to dziękuję Wam z całego serca.

Chcecie wrócić do historii Aveline, Gilana i reszty? Zapraszam!

środa, 20 stycznia 2016

2 ~ Pytania i odpowiedzi

AKTUALIZACJA: 22.07.2017

    Spadałam w czarną, bezdenną otchłań. Pęd powietrza rozwiewał mi włosy i zatykał uszy. Czułam, jak zapadam się w materii i nie mogę nabrać powietrza. Dusiłam się. Przede mną zaczęły pojawiać się jakieś obrazy, które nie miały żadnego sensu. Widziałam swój upadek z konia oraz to, jak wspinam się na drzewo, siedzę na gałęzi, a ona nagle się łamie. Widziałam jak przekraczam rzekę i porywa mnie nurt. Zaraz potem jednak przyszły wspomnienia, które starałam się wymazać z pamięci. Leżałam na ziemi, a czarnoskóra kobieta podaje mi rękę, którą za chwilę ją straci. Świst bata, który opada na moje plecy. Oraz stado kruków wznoszących się w powietrze. I ten mój głuchy krzyk.
    Od dziesięciu lat próbowałam zapomnieć to, co wydarzyło się wtedy w Dolinie. Od tylu lat mam koszmary, z których budzę się zlana potem, z przerażeniem wymalowanym na twarzy, ale do niedawna miałam cały czas obok siebie mamę, która i może wiele przede mną ukrywała, lecz i tak... zawsze przy mnie była. 
     Budzę się zlana potem. Próbuję uspokoić przyspieszony oddech. Rozglądam się, spodziewając zobaczyć się drewniane ściany, stolik i mała szafę. Zamiast tego dane jest mi widzieć zimne, popękane skały. Gdzie ja jestem? Z przerażeniem próbuję dostrzec coś, cokolwiek znajomego w tym otoczeniu. Nic. Zero. Nagle świta mi jasna, niepokojąca myśl. Znowu tu jestem. Znowu jestem w tym miejscu, które tak uparcie chciałam zapomnieć. Przecież Davon nie żyje.
    Ale są też inni.  
    Pomacałam ręką koło pasa. Przełknęłam ślinę, zabrali moją jedyną broń. Próbuję wstać, ale muszę oprzeć się o ścianę. Kręci mi się w głowie i zbiera na mdłości. Czuję się strasznie, ale jakoś zdołałam ustać na nogach. Powoli ruszam krok za krokiem, wzdłuż ścian jaskini, na razie nie natrafiając na żadne przeszkody. Błądzę w ciemności niczym ślepiec. Mocniej oparłam się na lewej stopie i czuję przeszywający ból. Siłą woli powstrzymuję syknięcie i ruszam dalej. Po prawo widzę dogasający żar ogniska. A za nim cień sylwetki.
    Davon nie żyje. Davon nie żyje. Davon nie żyje. Uratowali nas, prawda? Czy może to był tylko sen? Ostatni promyczek nadziei człowieka gotowego nawet na śmierć? Marzenie skazańca? 
    Pocą mi się dłonie i ocieram je o pelerynę. Cały czas wpatruję się w człowieka za ogniskiem, spał. Robię kolejny krok w przód, chociaż nie mam pojęcia, gdzie chcę dojść. Nagle osuwam się minimalnie, ale to wystarczy, by kamienie narobiły strasznego rumoru. Ze strachem spojrzałam na ognisko. Nie było tam już żadnego ciała.
    Rozejrzałam się gorączkowo na wszystkie strony, wypatrując tego człowieka, ale otacza mnie ciemność. Przytłaczają mnie ściany tej jaskini, znowu się duszę, tak jak w moim śnie. Poczułam rękę na ramieniu, więc zareagowałam instynktownie - rzuciłam się do ucieczki. Natychmiast ból w mojej stopie nasila się do ogromnych rozmiarów, ale dalej biegnę. Byle dalej. Byle dalej. 
    Ktoś znowu łapie mnie za ramię, tym razem mocniej i odwraca twarzą do siebie. Kulę się, próbując wyślizgnąć się z tego uścisku, ale mężczyzna trzyma mocno. Zadrżałam. 
    - Aveline? Co się stało? - zapytał, dalej trzymając mnie mocno twarzą do siebie. Ten głos. Skądś go znałam.  Powracają wspomnienia poprzedniego dnia. Początek podróży i walka z tym mężczyzną. Wypuszczam powietrze, nawet nie wiedząc, że je wstrzymywałam. Przejaśnia się, zostało już mało czasu do świtu.  Wychwytuję wzrokiem rysy twarzy zwiadowcy. Nawet w półmroku jego niepokój jest wręcz namacalny, patrzy na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
    - To... tylko zły sen - mruknęłam. Dalej trzymał mnie za ramiona, ale już nie tak kurczowo. - Przepraszam, że cię obudziłam. 
    - Dlaczego uciekałaś? - dopytywał dalej. - Przestraszyłem cię? - dodał, z lekkim bólem w głosie. 
    Wyswobodziłam się, stając kilka kroków od niego.
    - Zły sen - powtórzyłam, bardziej dobitnie, a on westchnął. 
    Ból nogi dał po sobie znać, bo jęknęłam i lekko się zatoczyłam. Mężczyzna mruknął coś pod nosem, ale złapał mnie jedną rękę w talii, drugą za łokieć i poprowadził z powrotem w stronę obozowiska. 
    - Sama mogę chodzić! - krzyknęłam, wyrywając mu się, jedną ręką podpierając się o ścianę jaskini. Wymruczał coś w odpowiedzi, ale posłusznie mnie puścił, czekając aż usiądę przy wygasłym ognisku. 
    Przez chwilę mierzymy się wzrokiem, a ja mogę mu się dokładnie przyjrzeć. Był dość wysoki jak na zwiadowcę, ale szczupły. Troszkę przydługawe, brązowe włosy opadały mu na czoło i szyję. Zauważyłam, że gdy się uśmiech widoczna jest przerwa między dwom pierwszymi, górnymi zębami. Ogólnie można byłoby go uznać za całkiem przystojnego, jednak nie miał w sobie "tego czegoś". Był zaskakująco... zwyczajny. 
    - Aveline? - zapytał z lekkim uśmiechem, a ja silą woli próbowałam powstrzymać czerwień wypełzającą mi na policzki. - Pytałem, czy chcesz się czegoś napić? Kawy? 
    Skinęłam głową, odwracając wzrok. Świetnie, pewnie teraz pomyślał, że się na niego gapiłam cały czas. 
    - Miodu? 
    - Chętnie. - Stał tyłem, ale mogłabym przysiąc, że się uśmiechnął. Podał mi parujący kubek, a ja ujęłam go w dłonie. Przyjemnie parzył mi skórę. Powoli upiłam jeden łyk. Na początku napój był gorzki, ale zaraz dało się wyczuć słodycz miodu. Spojrzałam na szatyna, on nie pił.
    - Nie pijesz kawy? - spytałam zdziwiona, słyszałam, że każdy zwiadowca ją lubi. Halt ją wręcz uwielbiał. Chyba też pił ją z miodem... 
    - Mam tylko jeden kubek. - Natychmiast poczułam wyrzuty sumienia, które zniknęły jak za dotknięciem różdżki czarownika. To przez niego tutaj siedzę, więc trudno, niech obejdzie się bez kawy. Powoli pokiwałam głową, pokazując mu, że przyjęłam to do wiadomości. W jego oczach dostrzegłam przelotny błysk, który znikł tak szybko, jak się pojawił. 
    - Chyba pora na wyjaśnienia. - Wzdrygnęłam się na słowa, które wypowiedział. Owszem on miał mi dużo wyjaśnić,  ja mu nic nie jestem winna. Cichutki głosik z tyłu głowy jednak nie dawał mi spokoju. Uratował ci życie, nie zostawił cię. Po tym jak sam prawie cię zabił.
    - Dlaczego mnie zaatakowałeś? 
    - Chyba już ci to wyjaśniłem... - powiedział z lekką irytacją. - Wydawało mi się, że jesteś jedną z Czerwonych Peleryn. 
    - Skąd wiesz, że nią nie jestem? - Starałam się brzmieć straszniej. - Mogłam zamordować cię we śnie. 
    - Owszem, liczyłem się też z taką możliwością - odpowiedział spokojnie. - Dlatego nie spałem całą noc, obserwując każdy twój ruch. Gdybyś była Czerwoną Peleryną od razu w nocy wzięłabyś swoją broń, zabiła mnie i uciekła. Ty, no cóż, tego nie zrobiłaś. Nad ranem, gdy myślałem, że próbowałaś uciec zdziwiłem się, ale nie zabrałaś broni. Jesteś za mało sprytna. 
    Dzięki, serio. Oczywiście, zwiadowca nie jest głupi. Sądziłam, że już wczoraj mi uwierzył, ale on obserwował mnie całą noc...
    - Opowiedz mi o tych Czerwonych Pelerynach - poprosiłam, siadając wygodniej. 
    - Ostatnio w całym królestwie zdarzają się napaści, kradzieże, a nawet zabójstwa. Bardzo liczne. Przestępcy pojawiają się  właśnie w czerwonej pelerynie z kapturem, na razie nie odkryliśmy żadnej tożsamości wśród nich. Są bardzo sprytni, zwiadowcy we wszystkich lennach ich szukają, ale z marnym skutkiem. Po prostu wziąłem cię za jednego z nich. Przepraszam, ale więcej nie mogę ci zdradzić. - Sięgnął do swoich juk p suchary, wyciągnął też dwa jabłka. Jedno podał mi, ale pokręciłam głową. - Dobrze walczył - rzucił jeszcze. - Nauczyłaś się tego w swojej wiosce? 
    - Brat mnie nauczył - powiedziałam, przełykając ślinę. - I przyjaciel. Niektórych rzeczy także dziewczyny, z którymi pracowałam w karczmie. 
    Pokiwał głową.
    - Twój styl jest właśnie typowy dla samoobrony. Brak finezji, chaotyczność ruchów. Przydatne w walce. W szczególności, że będziesz na pewno mniejsza od swoich przeciwników. Powinnaś jednak przestać wkładać w uderzenia tyle siły, bo i tak masz jej mało. Spróbuj zmylić przeciwnika swoją szybkością. Nadrabiaj brak wzrostu i masy zwinnością. 
    - Dziękuję za rady. Jeśli jeszcze jakiś zbuntowany zwiadowca mnie zaatakuje to będę pamiętać twoje słowa - powiedziałam z przekąsem. Kąciki jego ust delikatnie wygięły się ku górze. - Dlaczego nosisz też miecz? - zapytałam. - Wybacz, zżera mnie ciekawość. To nie jest chyba oręż którym walczycie normalnie? 
    - Nie. - Uśmiechnął się. - Z tego co mi wiadomo jestem jedyny w Korpusie z mieczem za pasem. Urodziłem się jako syn Mistrza Szkoły Rycerskiej i Sztuk Walki. Kiedy miałem jedenaście lat zacząłem się szkolić we władaniu mieczem, nie interesowałem się jednak karierą rycerza. Jak się pewnie domyślasz, bardziej ciekawili mnie zwiadowcy. Zostałem uczniem i opanowałem wszystkie sztuki tego rzemiosła, ale również dalej uczyłem się szermierki.
    - Kim był twój mentor? - Autentycznie byłam ciekawa.
    - Zapewne go znasz, możliwe, że to najsławniejszy zwiadowca w królestwie, bohater narodowy. - Co raz mniej zaczęło mi się to podobać. - Halt O'Carrick.
    Nie wiem jak i dlaczego, ale... spodziewałam się takiej odpowiedzi. Może to kawa z miodem, bez której podobno Halt nie mógłby żyć? Czy to, jak Gilan podnosi jedną brew zupełnie tak, jak podobno Halt? Tyrell mawiała, że doprowadzał ją tym do śmiechu, chociaż starał się wyglądać na niezadowolonego.
    - Słyszałam - odparłam, starając się brzmieć naturalnie.
    - Ile masz lat? - zapytał pogodnym tonem. To pytanie lekko zbiło mnie z tropu, popatrzyłam podejrzliwie na szatyna, ale on spokojnie siedział ze skrzyżowanymi nogami.
    - Siedemnaście - powiedziałam zgodnie z prawdą. - A ty? - dodałam z grzeczności.
    Nie żeby mnie to interesowało. 
    - Dwadzieścia siedem.
    Gdyby żył, pomyślałam, byłby w wieku Jamesa. Był dziesięć lat ode mnie starszy, ale nie traktował mnie jako kogoś gorszego - zwłaszcza jak małą, niedoświadczoną dziewczynkę. Skrycie się z tego cieszyłam.
    - Kim jest James?  
    Wiedziałam, że w końcu to pytanie padnie, ale i tak nie byłam przygotowana. Przez te dziesięć lat próbowałam zapomnieć o tym, jak odszedł, ale cały czas wracam do tego w snach. Wystrzelona płonąca strzała. Do dzisiaj nie wiem, kto był strzelcem. Później pamiętałam tylko ogień.
    - Moim starszym bratem - powiedziałam prawdę.
    - Dlaczego z tobą nie podróżuje? - spytał ostrożnie.
    - Martwi ludzie nie mogą podróżować, prawda? - rzucam z przekąsem, a on milczy. W duchu dziękuję za to milczenie. Czasami słowa są zbędne, a wręcz niepotrzebne.
    Spoglądam w sufit i widzę dziurkę, z której kapie na podłogę. Kap-kap. Kap-kap. Deszcz leje jak z cebra, co jest rzadko spotykane o tej porze roku. Krajobraz ma rozmazane kontury, ale i tak widać góry, które są na granicy z Pictą. Bliżej na tle horyzontu odcinają się mniejsze pagórki, porośnięte lasami, głownie iglastymi. Z tej wysokości widzę również wioskę, oddaloną o jakiś dzień drogi stąd. Kątem oka rzucam spojrzenie na Gilana, który również utkwił wzrok w obrazie na zewnątrz.
    - Także był zwiadowcą - dodałam.
    Odwraca głowę gwałtownie w moją stronę. Przez jego twarz przechodzi cień, sztywnieje. Patrzy na mnie tylko tymi swoimi zielonymi oczami i świdruje mnie wzrokiem.
    - James Sorrexit? - Jego głos brzmi inaczej.
    - Skąd... - zaczynam, ale on odwraca głowę. Coś ściska mnie w gardle. - Znasz go?
    Nie odpowiada i wciąż ucieka przed moim wzrokiem.
    - Gilan... - mówię, ale on ucisza mnie ruchem dłoni.
    On znał mojego brata. On znał mojego brata. On znał Jamesa.
    Ciszę przerywa krzyk. Krzyk dziecka.


I jest 2 rozdział za nami!
Ślicznie proszę o komentarze i wszelką krytykę!

poniedziałek, 18 stycznia 2016

1 ~ Początek podróży

AKTUALIZACJA: 21.07.2017



"Mówi się, że parają się czarną magią, dlatego są tacy cisi, bezwzględni i sprytni."
"Magia Zwiadowców" Joen Castor Tribett


    Wiał ostry wiatr, gdy prułam na grzbiecie smukłej gniadoszki po łąkach, otaczającej Clivstone, moją rodzinną wieś. Cały czas z głowy zdmuchiwano mi kaptur, więc całkowicie go odrzuciłam, uwalniając burzę czarnych, gęstych włosów. No właśnie, o tym zapomniałam. Nie od dziś wiadomo przecież, że mężczyznom niskiego urodzenia łatwiej podróżować po trakcie niż kobietom, które są narażone na gwałty i napaści z racji swojej płci i często mniejszej postury. Postanowiłam, że z samego rano obetnę włosy przynajmniej do ramion, by móc w całości je schować pod kapturem. 
     Krajobraz się nie zmieniał, wciąż były tu tylko pola, od czasu do czasu kępki drzew i porozrzucane, jakby losowo gospodarstwa. 
     Wróciłam myślami do dniu, w którym pośpiechu pakowała się do tej podróży. Byłam przestraszona i zdenerwowana, dlatego nie byłam pewna, czy wszystko wzięłam. Trochę sucharów i suszonego mięsa, manierkę z woda, dwa noże, garnek, przeciwdeszczowa płachta, krzesiwo, a to wszystko spakowałam do juk. Do tego stary, wytarty płaszcz Halta, nad którym Tyrell płakała każdej nocy, gdy myślała, że nie widzę. 
    Była to jedna z pamiątek mojej mamy, których nigdy, tak samo jak książek nie pozwalała dotykać. Wolała je mieć na własność, rozumiem to, ale to też był mój ojciec, nie tylko jej... kochanek? Tyrell grała uczuciami innych, może świadomie, a może nie, ale grała. Wszyscy to mówili, każdy znał historię licznych mężczyzn, którym złamała serca. Chciała zaznać odrobiny radości. Szczerze pokochała Halta, przynajmniej tak mi mówiła, ale to tym razem on odszedł. Ludzie zaczęli opowiadać, że to teraz ona jest na ich miejscu, że to ją porzucono. Ja w to nigdy nie wierzyłam.
    Wierzyłam, że kiedyś wróci. Pojawi się na progu naszej chatki z uśmiechem na ustach, przytuli mnie i znów będziemy rodziną. No właśnie, wierzyłam. Poznałam jak brutalne może być życie i przestałam tak myśleć. Opuścił nas, więc to on jest winny. On zawinił. Nienawidzę go
     Z drugiej strony, właśnie jadę, aby u niego zamieszkać. Chcę odpowiedzi na te wszystkie pytania, które zadawałam Pustce, a teraz mam szansę na odpowiedź inną niż głucha cisza.
~~


    Na sobie miałam krwistoczerwoną pelerynę, z tyłu sięgającą łydek, z przodu wiązana na wysokości ramion z kapturem. Teraz z wstrętem wspominam okoliczności, kiedy ją dostałam, ale wtedy, chociaż przerażona, cieszyłam się z dobrego, ciepłego ubrania.
    Catarina kiedyś była szanowaną damą, żona sir Ervicka z Crosshall. Wiodła życie lady, w zamku, w cieple, ze wszystkimi bogactwami i dobrodziejstwami, jakie z tego płynęły. Niegdyś jednak coś się wydarzyło. Została oskarżona o zamordowanie męża i dwóch synów, o czary i wielkie zbrodnie. Miała jakoby ich spalić na stosie, sama wyśpiewując pieśni pochwalne diabłu. Zaklinała się, że to nie ona, ale nikt jej nie wierzył. Zbzikowała, jak powiadają. Uciekła do lasu i tam się zaszyła. Dzieci się jej boją, a dorośli unikają ją szerokim łukiem. Już nikt nie próbuje jej schwytać, bo takie eskapady źle kończyły. Najczęściej po prostu nie wracały.
    Pierwszy raz spotkałam ją w lesie, półnagą z brązowymi, poplątanymi włosami i ogromnymi, szarobłękitnymi oczami. Mierzyła mnie wzrokiem histeryczki, wariatki jak ją po cichu nazywałam. Szeptała jakieś słowa w języku, którego nie mogłam zrozumieć, ale podejrzewałam, że to jakieś zaklęcia. Kuliła się, oplatając rękami kolana i kołysząc się w przód i w tył. Przód. Tył. Przód. Tył.
    Kiedy mnie zauważyła krzyknęła tak głośno, że jakiś ptak wzbił się powietrze. Czarny kruk z czarnymi oczami, wpatrzonymi prosto we mnie.
    Kobieta podeszła do mnie na czworakach, trąc nagimi kolanami o ostrą ziemię. Odruchowo się cofnęłam, jakby była agresywnym zwierzęciem. Nie mogłam znieść jej zimnego, drapieżnego wzroku.
     Kiedy się wyprostowała, zauważyłam, że była niewiele wyższa ode mnie, a jeszcze szczuplejsza. Wystające kości obojczykowe wyginały się nienaturalnie ku górze, a  policzkowe wyglądały wręcz strasznie. Stary, jasnobrązowy worek z dziurami wisiał na niej smętnie. Całym ciałem przypominała zjawę, odcień cery miała trupioblady.
     Za swoimi plecami odczułam twardą, szorstką korę. Przede mną jarzyły się jej lodowate oczy. Przełknęłam ślinę. Byłam jak sparaliżowana, nie mogłam ruszyć nawet małym palcem u dłoni. Kobieta położyła mi ręce na ramionach, ściskając je mocno. Chciałam krzyczeć, ale głos uwiązł mi w gardle. I tak nikt mnie by nie usłyszał. Catarina wycharczała coś i splunęła na ziemię, blisko mojej prawej stopy.
     - Uważaj, Aveline - szepnęła. Miała czysty, krystaliczny głos, tak niepasujący do jej wyglądu. Miałam wrażenie, że nigdy nie słyszałam piękniejszego dźwięku. - Nie warto igrać ze swoim życiem. On i tak cię dorwie. Dorwie ciebie i twoją żałosną matkę! Zapłacicie! Każdy z nas zapłaci!
     - J-ja... - próbowałam coś powiedzieć, ale nie mogłam. Słowa Catariny dźwięczały mi w głowie, serce ściskało się z przerażenia.
     - Co zrobisz gdy ona odejdzie? Zostaniesz sama... Każdy z nas, Aveline, musi zapłacić. Ty także!
     Puściła moje ramiona, a ja przejechałam plecami po szorstkiej korze drzewa, upadając na ziemię. Wciąż śledziłam wzrokiem oddalającą się, przerażającą postać w łachmanach.
     Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że przepowiedziała śmierć Tyrell.
     Drugi raz nie można było nazwać spotkaniem, ponieważ nie widziałyśmy się. Przed domem leżała peleryna. Czerwona peleryna z kapturem. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałam się, że to od niej. Wtedy jednak ją wzięłam, w końcu nieźle wykonane ubranie to w naszej wsi skarb. Pamiętam, że schowałam ją na dnie szafy. Dzisiaj ją wyciągnęłam.

~~

      Z naszej wioski w lennie Caraway do stolicy było jakieś pięć dni jazdy. Aktualnie droga wiodła przez pola, ale już w oddali było widać Dzikie Lasy, jak zostały nazywane przez ludność. Droga przez nie była niebezpieczna, a trakt często napadany przez zbójców, ale ta trasa była najkrótsza. Gdybym chciała Królewskim Traktem, musiałabym nadłożyć cztery dni drogi.
     Postanowiłam zatrzymać się gdzieś tutaj do rana. Zjechałam z drogi, zatrzymując się w niewielkim zagajniku. Zbudowałam prowizoryczny namiot z kija i nieprzemakalnej płachty. Było dość ciepło, więc nie rozpalałam ogniska. Ułożyłam się na kocu, zajadając suchary i popijając je wodą. Zasnęłam wyjątkowo twardym snem.
      Śnił mi się ogromny pożar. Ogień trawił całą wioskę, pochłaniając wszystko na swej drodze. Trawił budynki, pola, zwierzęta i ludzi. Słychać było jedynie rozdzierający krzyk palonych ludzi, czuć było smród przypiekanego mięsa. Byłam pośród tego wszystkiego, ale nie uczestniczyłam. Ogień szalał wokół mnie, ale nie czułam gorąca. Łzy płynęły mi po twarzy, gdy widziałam palonych, ledwo żywych ludzi w oknach chat czy na ulicy. Obudziłam się zlana potem, gdy na dworze było już dość jasno.
    Zaklęłam, oceniając, że jest już gdzieś siódma. Szybko, na ile pozwalał mi mój nieco zamroczony umysł, wyrwany ze świata snów, zwinęłam obóz, osiodłałam Tellię i wsiadłam na jej grzbiet. Siłą woli odwróciłam się w stronę Clivstone.
    Zobaczyłam dym unoszący się ponad polami.

~~

    Może i byłam egoistką, że nie wróciłam tam, by ich pomóc. Może... Jednak czy i oni nie byli egoistami, gdy oskarżali o czary i konszachty z diabłem moją matkę? Oczywiście, bezpodstawnie. Czy nie byli egoistami, gdy po jej samobójstwie, to ja musiałam znosić ich słowa? Nawet fałszywe słowa potrafią zranić, jeśli się ich umiejętnie użyje. 
    Przed południem wjechałam już do Dzikiego Lasu. Po drodze nie spotkałam nikogo, oprócz podróżujących minstreli, którzy koniecznie chcieli zagrać coś dla "kruczowłosej damy z oczami jak noc". Zbyłam ich srebrną monetą.
    Droga zaczynała się robić wyboista, więc zwolniłam tempo do stępa. Po drodze podziwiałam piękno tego boru, ponieważ drzewa tu były ogromne i gęsto rozsiane, tak że tworzyły jakby tunel nad moją głową. Po mojej lewej stronie płynął strumyk, w gałęziach śpiewały ptaki. Zatrzymałam się nagle, zauważając dość rzadkie zioło, którego Tyrell używała na oparzenia. Skoczyłam z konia, naciągając kaptur na włosy, które obcięłam nożem do ramion, gdy jeszcze byłam w "obozie". Nierówno, ale chowały się całe.
    Kiedy zrywałam właśnie zioło usłyszałam trzask łamanej gałązki. Podniosłam głowę i spojrzałam, jak myślałam w stronę źródła hałasu. W gęstwinie nie wyróżniały się żadne kształty. Wyjęłam sztylet zza pasa i ostrożnie podniosłam się z kucek. Moje uszy wychwyciły kolejny dźwięk - jakieś mruknięcie. Teraz już byłam pewna, że ktoś tu jest.
    Nagle poczułam szarpnięcie i szorstką rękę na ustach. Krzyknęłam i próbowałam kopnąć napastnika w piszczel. Jęknął, ale dalej mnie mocno trzymał. Ugryzłam go w rękę, tak że poczułam metaliczny smak krwi. Dobiegło mnie zduszone przekleństwo, ale się udało, bo mnie puścił. Natychmiast się odwróciłam, ale poczułam uderzenie w policzek. Zachwiałam się, lecz udało mi się wydobyć sztylet. Zaatakowałam, a napastnik uskoczył. Przez chwilę poruszaliśmy się jakby w tańcu. Nie mogłam dojrzeć jego twarzy, bo skrywał ją kaptur. Nie odważyłam się spuścić go z oka. Potknęłam się o wystający korzeń i poleciałam do tyłu. Natychmiast mężczyzna znalazł się nade mną. Przeturlałam się i nóż wbił się w ziemię. Natychmiast stanęłam na równe nogi i skoczyłam mu na plecy. Oboje straciliśmy równowagę, leżałam na nim, przyciskając nóż do materiału na jego szyi. Zanim się spostrzegłam, on również przykładał chłodny metal do mojego gardła. Poczułam lekkie nacięcie i ciemnoczerwona ciecz spadła na moją pelerynę w tym samym kolorze. Szarpnął mój kaptur, a ja zdjęłam jego.
    Poczułam jak zbiera mi się na mdłości i nagle przestałam być tam, w lesie, walcząc z tym mężczyzną. Znowu znalazłam się w obozie niewolników. Znowu byłam dziesięcioletnią dziewczynką, która nawoływała brata. Znowu byłam tą, która znalazła jego ciało. Znowu z mojego gardła wydostał się krzyk.
     Jego zielone oczy nie były martwe, matowe, tylko lśniły jak trawa w słońcu. Usta nie były wykrzywione w grymasie, tylko wyrażały czyste zaskoczenie. Brązowe włosy nie oklapnięte, tylko jak zwykle w artystycznym nieładzie, przydługie kosmyki opadały mu na czoło. Mocno zarysowana szczęka była rozluźniona.
    Żył...
    - James - szepnęłam z wyraźną chrypką w głosie. Jego twarz robi się jeszcze bardziej zaskoczona niż wcześniej. Marszczy brwi, a do mnie nie dociera najoczywistsza rzecz.
    To nie on. On nie żyje. Mój brat nie żyje.
     James nie miał piegów na nosie. James nie miał długich, ciemnych rzęs. James nie był tak wysoki. James jest martwy. Czuję, jak do oczu zbierają mi się łzy, które tłamsiłam w sobie od dłuższego czasu, ale umiem je powstrzymać. Tak długo to robiłam, że nie mogę pozwolić, by teraz, przy tym mężczyźnie się rozkleić.
    - Kim jesteś? - spytałam nieufnie, lekko przechylając głowę w tył, by odsunąć się od ostrza. Delikatnie zsunęłam się na ziemię, nie spuszczając go z oczu. On również na mnie patrzył. Przez długą chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, ale w końcu odwróciłam głowę. Chłopak wstał i wyciągnął do mnie dłoń z długimi, szczupłymi palcami. Zignorowałam ją i próbowałam podnieść się sama. Syknęłam, kiedy stanęłam na lewej stopie. Było coś z nią nie tak. Znowu naciągnęłam kaptur na twarz, zasłaniając swój policzek, na którym zapewne wykwitł siniak. Spojrzałam w twarz szatyna. Z satysfakcją zobaczyłam rozcięty łuk brwiowy i szramę na policzku. Nie odpowiedział na moje pytanie, więc je powtarzam. - Kim jesteś?
    - Królewski Zwiadowca - powiedział cichym, ale groźnym, chłodnym głosem. Cały czas trzymał w ręku nóż, jakby cały czas był gotowy do walki. Także zacisnęłam palce na rękojeści, chociaż nie mogłabym wykonać kroku z tym bólem. Widział to, więc nie próbował mnie atakować. - To ja raczej muszę zapytać: kim jesteś?
    Królewski Zwiadowca... Poczułam, jak robi mi się ciemno pod oczami. Z jednym kojarzyli mi się zwiadowcy - z kłamstwem, ułudą i niespełnionymi obietnicami. Zresztą... takich ich znałam z opowieści Tyrell. Przynajmniej jednego z nich.
    Z drugiej strony James też był zwiadowcą - a mój brat miał dobre serce, dlatego zginął.
    Długo zastanawiałam się nad odpowiedzią - prawda czy fałsz? Szczerość czy kłamstwo? W sumie to zwiadowca - pewnie będzie wiedział, kiedy skłamię, a by wymyślić misterne, szyte cienkimi nićmi kłamstwo musiałabym nieźle nazmyślać, więc...
    - Jestem zwykłą dziewczyną - powiedziałam, opuszczając wzrok, grając przestraszoną wieśniaczkę. - Proszę, nie rób mi krzywdy - dodałam, chociaż moja duma nie chciała pozwolić, abym błagała o litość człowieka, który przed chwilą mnie zaatakował. - Mój panie - dodałam jeszcze, dla lepszego efektu.
    - Nie jesteś zwykłą wieśniaczką i oboje doskonale o tym wiemy - odparł mrożącym krew w żyłach głosem. - Skąd masz tę pelerynę?
    - Dostałam od ciotki - skłamałam, bez mrugnięcia okiem. - Mój panie, wypuść mnie, ja tylko...
    - Świetnie, teraz poproszę o prawdę.
    Moja noga pulsowała bólem, a jadowicie zielone oczy wpatrywały się we mnie z chłodem i nieufnością. Nie wiedziałam, czego on ode mnie chce i czy naprawdę jest tym, za kogo się podaje. Miał na sobie zielono-bury płaszcz w cętki, na plecach łuk z założoną strzałą, w ręku dzierżył długi nóż, a przy pasie przytroczony miał mniejszy, pewnie do rzucania. To, co rzuciło mi się w oczy to to, że nosił także miecz. Nigdy nie słyszałam o zwiadowcy, który walczyłby tym orężem.
    Westchnęłam,
    - Mój panie, ja...
    - Daruj sobie. Jeśli już udajesz nisko urodzoną to rób to dobrze. Wieśniaczki mówią po prostu "panie", nie "mój panie".
    Zbił mnie lekko z tropu. Byłam nisko urodzona, ale Tyrell już od najmłodszych lat wpajała mi zasady dobrego wychowania. Mawiała, że nie wiadomo, gdzie kiedyś trafię i powinnam umieć się zachować, nawet jeśli jestem tylko dziewczyną ze wsi. Wierzyłam, że "mój panie" jest uniwersalne.
    - Skąd jesteś? - zapytał.
    - Z Clivstone - odparłam, sycząc z bólu. - Czy zrobiłam coś złego? Przecież to ty, zwiadowco, na mnie napadłeś, a teraz mnie przesłuchujesz, jakbym co najmniej kogoś zamordowała. - Darowałam już sobie zwracanie do niego per "pan".
    - Powtórzę pytanie. Skąd masz tę pelerynę?
    - Ukradłam - skłamałam, ale sądziłam, że taka wersja wyda się bardziej prawdziwa. - Moja ciotka naprawdę jest krawcową i szyje na zamówienie. Pewna kobieta złożyła takie oto zamówienie, a ja.. To była zima, zwiadowco. Mojej rodzinie się nie powodziło. I po prostu... Nadarzyła się okazja. Jest ciepła. Tylko to się liczyło... - W moich oczach zalśniły łzy i pomyślałam, że nie jestem tak złą kłamczuchę. - To tylko peleryna...
    - Czy znasz kobietę, która złożyła zamówienie? - zapytał dalej ostro, ale jego oczy się ociepliły. Pokręciłam głową, a on westchnął, patrząc na moją nogę. Skrzywił się. - Słyszałaś o atakach Czerwonych Peleryn?
    Oczywiście, że słyszałam. Przecież wszyscy o tym mówią, o trupach wieszanych na gałęziach, rytualnych mordach, o tajemniczych postaciach w czerwonych pelerynach z kapturem, o strzałach z trucizną z... czerwonymi piórami. Poczułam, jak robi mi się ciemno przed oczami, ale zdołałam utrzymać równowagę. Ostrzeżenie. Strzała. Czerwień. "Uważaj, bo skończysz jak matka".
    - Teraz rozumiesz, dlaczego cię zaatakowałem?
    Kiwnęłam głową.
    - A dlaczego teraz zmieniłeś zdanie? - spytałam. - Już nie wydaję ci się, że jestem krwiożerczą bestią żerującą na biednych zwiadowcach?
    - Powiedzmy, że wierzę w twoją historię. W dodatku od początku miałem wątpliwości, od razu gdy zobaczyłem twoją przerażoną twarz i wtedy, gdy... nazwałaś mnie Jamesem. Później całkowicie przestałem wierzyć w to, że jesteś jedną z nich. Oni nigdy nie ukazują słabości.
    Westchnęłam, lekko zaciskając pięści. Wyszłam tylko na słabą, przestraszoną wieśniaczkę.
    - W takim razie może byś tak pomógł, zwiadowco? - mruknęłam.
    Wymamrotał coś, co brzmiało jak "niewychowana", ale posłusznie wyciągnął z torby leżącej kilka stóp dalej coś zielonego, kawałek materiału i przezroczysty płyn w słoiku. Pewnie spirytus, do odkażenia rany. Złapał mnie jedną ręką w talii, drugą za łokieć i pomógł dojść do płaskiego kamienia, który przypominał stół. Usiadłam na nim i zgięłam nogę w kolanie, próbując zobaczyć co z kostką. Na jej widok mnie zemdliło. Przypominała wielką fioletową, przekrwioną śliwkę. Mężczyzna usiadł obok mnie i opanowany spojrzał na ranę.
    - Zwiadowca Gilan - przedstawił się.
    - Wieśniaczka Aveline.
    - Kim jest James?
    - Napadanie ludzi to twoje ulubione zajęcie? - Pytamy równocześnie. Kąciki jego ust lekko wyginają się ku górze.
    - Owszem, w szczególności jeśli są to ładne dziewczyny - Teraz już się szczerzy, ukazując zęby. 
    Mimo woli muszę przyznać, że miał bardzo ładny uśmiech, chociaż jego komentarz mnie nie rozbawił. Zacisnęłam zęby, gdy okładał mi kostkę zieloną, śmierdzącą papką. Wolałam nie pytać, co to jest.
    - Nie będziesz mogła chodzić przez kilka dni - wyjaśnia. - Odeskortuję cię do domu.
    - Nie - przeczę, a Gilan robi zdziwioną minę. - Muszę dostać się na zamek Araluen.
    - To wspaniale się składa - mówi. - Ja też tam jadę.
    Cudownie się składa, parsknęłam w duchu. Mam spędzić kilka dni w podróży z człowiekiem, który chciał mnie zabić? Co złego może się wydarzy?
    Wspólnie zadecydowaliśmy, że zatrzymamy się tutaj na noc. Kilkanaście metrów dalej była średniej wielkości jaskinia, która mogła posłużyć nam za schronienie.
     Ogień barwił jego oczy na złoto, kiedy położyłam się na mchu i przykryłam peleryną. Zwiadowca siedział przy wejściu do jaskini, bawiąc się kołczanem ze strzałami. Nie rozumiem czemu nie użył łuku, żeby mnie po prostu zastrzelić. Nie rozumiem też, dlaczego mnie po prostu nie zostawił. Zapytam go o to jutro.
    - Kim jest James? - Jego pytanie odbija się od ścian jaskini, docierając do moich uszu.
    Udaję, że nie słyszę jego słów. Bo jaka byłaby odpowiedź? Moim bratem? Moim najlepszym przyjacielem, jakiego nigdy nie miałam? Nie, James był. Aktualnie jedyną odpowiedzią na pytanie: kim jest James? jest to, że jest trupem.
    Wiatr wdarł się do jaskini, gasząc ognisko. Zapadła ciemność, chociaż pytanie zwiadowcy wciąż było w powietrzu.
     Cóż, niektóre pytania po prostu zostają bez odpowiedzi.



I jest 1 rozdział!
Bardzo proszę o komentarze i wszelką krytykę! 




   
   

czwartek, 14 stycznia 2016

Prolog

AKTUALIZACJA: 20.07.2017


"Kochana Aveline, 
Nie potrafię ubrać w słowa tego, co chcę ci przekazać. Wiem, że nie rozumiesz, dlaczego to zrobiłam. Dlaczego stałam się tchórzem, który ucieka od problemów. Oczekujesz wyjaśnień, a ja? Rozumiem to. Musisz jednak coś wiedzieć. Znajdujesz się w ogromnym niebezpieczeństwie. Proszę Cię, kochanie, zrób dokładnie to, o co Cię proszę. 
Odszukaj Halta. Niedługo ma odbyć się na zamku Araluen bal z okazji pokonania Morgaratha, on na pewno tam będzie. Zapomnij o wszystkim, co Ci do tej pory o nim mówiłam, ponieważ to były kłamstwa. Kłamstw było dużo, a ja nie potrafię wymienić teraz ich wszystkich. Proszę, wysłuchaj go i zostań u niego. 
On Cię ochroni. Powiedz, że oni mnie znaleźli. Będzie wiedział kto. 
Przepraszam, ale nie mogę wyjawić Ci nic więcej. Ten list może wpaść w niepowołane ręce.
I pamiętaj, Aveline, nikomu nie ufaj. Każdy, kto będzie dawał Ci rady może być Twoim... i moim wrogiem. 
Kocham Cię, pamiętaj o nim. 
Mama

     Po raz kolejny przeleciałam wzrokiem ten krótki tekst, który staram się odszyfrować nieprzerwanie od kilku dni. Niby jest napisany jasno, instrukcja czarno na białym, co mam zrobić, ale... coś mi się w nim nie pasowało. Poszczególne elementy nie tworzyły jednej, spójnej całości. Był napisany chaotycznie, a wielu rzeczy w nim po prostu nie rozumiałam. Strach ścisnął mi gardło, gdy po raz kolejny wróciłam do fragmentu: "Oni mnie znaleźli". Przełknęłam ślinę.
    Chyba nie znałam mojej matki tak dobrze, jak sądziłam. Chyba? Patrząc na ten list, wydawało mi się, że napisała go zupełnie obca osoba. Nakazuje mi ona wyruszyć w podróż na drugi kraniec kraju, odszukać ojca, o którym słyszałam same najgorsze rzeczy. 
    Z drugiej strony nic mnie tu nie trzyma. Żyję bardziej na uboczu, nie mam przyjaciół ani narzeczonego. We wsi mam opinię dziwaczki, która nigdy nie chodzi na potańcówki, nie wiążę z innymi dziewczynami wianków i nie pływa z innymi rówieśnikami w jeziorze. Dorabiam w karczmie jako pomoc kuchenna. Ewentualnie nazywają mnie Wiedźmą, ale to tylko dzięki mojej matce. 
    Była to kobieta tajemnicza, skryta w cieniu i nigdy nie wychylająca się na światło. Często wysławiała się sentencjami i cytatami ze swoich ulubionych powieści, które trzymała zamknięte w kuferku. Nigdy nie pozwalała mi ich czytać. Do dzisiaj nie wiem, skąd je miała. Dużo rzeczy o niej nie wiedziałam, ale nauczyłam się nie zadawać pytań, skoro i tak nie doczekam się odpowiedzi. Leczyła ludzi, ale i tak większość się jej bała, ponieważ mawiano, że przyzywa do tego złe moce i zawiera pakty z diabłami. Sama w to nie wierzę, ale ludzie tak. Dlatego miałyśmy coraz mniej pacjentów, więc musiałam zatrudnić się w karczmie. 
    Nic mnie tu nie trzyma, chyba że nienawistne spojrzenia wieśniaków, szepty za moimi plecami oraz te jawne wyzwiska, wykrzykiwane na targowisku. 
    Ludzie sądzili, że diabeł w końcu przyszedł po duszę mojej matki i właśnie to popchnęło ją do samobójstwa, ale ja w to nie wierzę. Była zbyt silna. Zbyt... 
    A jednak. Jak wczoraj pamiętam tamten dzień. Bezchmurne, szarawe niebo poranka i mokrą breję na ziemi. Na kalendarzu widniał środek zimy, ale jakoś pogoda na zewnątrz tego nie potwierdzała. Pamiętam mocny wiatr, który targał moje długie, ciemne loki, kiedy wracałam do domu. Pamiętam zdrętwiałe z zimna palce u rąk i nóg. Pamiętam przemoczone buty, kiedy weszłam prosto w kałużę. Pamiętam jabłka rozbite pod moim nogami. Pamiętam również jej ciało powieszone u jednej z jabłoni.
     Jej duże, szaroniebieskie oczy wpatrzone we mnie z takim zaskoczeniem. Usta, które zwykle wyginały się w półuśmiechu, teraz były lekko rozchylone, a brak jednego przedniego zęba jeszcze bardziej widoczny. Włosy, które zawsze pięknie błyszczały w słońcu teraz smętnie zwisały w dwóch oklapłych, jasnobrązowych kosmykach, przykrywając wychudzone policzki. Na szczęce widać było duży, fioletowozielony siniak, jeszcze bardzo świeży. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to ja ją uderzyłam.
     Jak przez mgłę pamiętam, co się działo potem. Łzy, ból, nienawiść zmieszały się w jedno, a głuchy krzyk rozniósł się echem po całym sadzie. Jakaś kobieta odciągnęła mnie na bok, szepcąc kojące słowa i gorliwie potakując głową, ale ja już nic nie słyszałam. Widziałam, jak dwóch robotników próbują ją zdjąć, wyciągnąć jej szyję z pętli, ale była ona bardzo ciasna. Pochowano ją w naszyjniku ze sznura.
    Tylko trzy słowa dźwięczały mi w głowie: "Ona jest martwa". Martwa. A ja? Zostałam sama, ponieważ nie miałam nikogo więcej. Przez trzy dni nie wychodziłam z domu, jadłam to, co miałam, całe dnie spędzałam wpatrując się w sufit, myśląc, że usłyszę jej kroki i piękny głos. Często zadawałam pytania, rzucając je w przestrzeń. Dlaczego ona? Dlaczego teraz? Odpowiadała mi cisza. 
    Kapłan nie chciał zgodzić się na pogrzeb i miejsce na cmentarzu, dlatego że Tyrell jakoby miałaby mieć powiązania z diabłem, więc sama ją pochowałam. Kopałam łopatą tak długo, aż się ściemniło, a ja nic nie widziałam na oczy. Ręce pulsowały bólem, ale po twarzy przestały już płynąć łzy. Ostrożnie wturlałam jej ciało owinięte w całun do prowizorycznego grobu i zasypałam dziurę. Na koniec wbiłam krótki, drewniany kij, żeby potem odnaleźć to miejsce. 
    Później odwiedziłam to miejsce tylko raz. Do kija przybita była śnieżnobiała koperta z pięknie wykaligrafowanym moim imieniem. Podeszłam nieufnie, z mocno bijącym sercem. To na pewno było pismo Tyrell, tylko skąd, na Bogów, ten papier się tam wziął? Kiedy to napisała? Kogo poprosiła, by to tu przybił. 
     Na chwilę wyrwałam się z krainy wspomnień, ponieważ usłyszałam pukanie do drzwi. Podeszłam i otworzyłam je na szerokość nadgarstka.
    - Aveline? - Usłyszałam głęboki, męski głos. Mycah był wysoki, jasnowłosy i opalony, jak prawie każdy chłopak w naszej wsi. Jest synem karczmarza, ale często przenosi towar i bagaże klientów. To właśnie dzięki niemu dostałam pracę w "Pod Czarną Wroną". Można powiedzieć, że przyjaźniliśmy się w dzieciństwie, uczył mnie samoobrony i jeździć konno. Traktowałam go jak starszego brata. Mimo woli od razu moje myśli powędrowały do Jamesa, ale udało mi się powstrzymać łzy cisnące mi się do oczu. 
    - Mycah. - Otworzyłam szerzej drzwi, wpuszczając go do środka. Przyjaźniliśmy się, dopóki on trzy lata temu nie spróbował mnie pocałować. Od tamtej pory, po tym jak go odrzuciłam, unikał mnie jak ognia, więc trochę zdziwiłam się, gdy go ujrzałam. Musiał lekko schylić głowę, bo sufit był zbyt niski. Uniosłam głowę, by spojrzeć mu w oczy. - Czego chcesz, Mycah? 
    Nie chciałam, by zabrzmiało to ostro, ale emocje z tych wszystkich dni po śmierci Tyrell skumulowały się właśnie w tym momencie. W jego oczach przez chwilę dało się zobaczyć ból, który natychmiast został zastąpiony przez chłód. Rzadko dzieci wieśniaków umieją panować nad emocjami, ale Mycah to jeden z wyjątków. Sama bym tak chciała. 
    - Chciałem zapytać, czy wszystko dobrze, ale przestało mnie to obchodzić - warknął, aż się skuliłam. - Nie chcesz pomocy? Dobrze. Ale przynajmniej nie warcz na tych, którzy ci ją proponują. 
    - Ja nie... 
    - Nie obchodzi mnie to - przerwał mi ostro, ale tym razem wytrzymałam jego spojrzenie, a nawet uniosłam wyżej głowę. - Jestem tu z propozycją. Podobno chciałaś kupić konia, tak mówiłaś Arisie. Moja rodzina ma na sprzedaż jedną kobyłę, inaczej pójdzie pod nóż. Chcesz ją czy nie? 
    Przytaknęłam głową.
    - Ile? 
    - Sto - odpowiedział, dłużej na mnie nie patrząc. Spodziewałam się takiej ceny. Kiwnęłam głową, sięgając po sakiewkę. Podałam ją mu, przy okazji lekko muskając swoją dłonią jego. 
    - Przepraszam, Mycah. Ja naprawdę wtedy nie chciałam cię odrzucić, ja... Byłeś dla mnie... 
    - Wiem. - Znowu mi przerwał, gwałtownie cofając dłoń, zabierając sakiewkę. - Wiem kim byłem i nie przypominaj mi o tym. Byłam nikim. Przestań. - Powiedział, gdy próbowałam dotknąć jego ręki, odsuwając się w stronę drzwi. - Po prostu przestań. Nie niszcz tego. 
    - Mycah...
    - Przestań, Aveline. Kobyła jest przywiązana do drzewa przed domem.
    Wyszedł, trzaskając drzwiami.
    A ja zyskałam kolejny powód, by uciekać z tej cholernej wsi. 

    Pierwszą wiadomość dostałam dwa dni później. W drzwi była wbita strzała z czerwonymi piórami, a kartka była nią przebita. Dało się odczytać jednak słowa, skreślone niechlujnym pismem. "Uważaj, bo skończysz jak matka". Przełknęłam ślinę, oglądając się na wszystkie strony, szukając intruza, który mógł być nadawcą. Myśli wirowały mi w głowie, ale jedna przebijała się ponad inne - uciekać! 
    Następnego dnia spakowałam potrzebne rzeczy, wzięłam nóż, osiodłałam konia i ruszyłam na zachód. Zostawiałam za sobą wspomnienia, grób matki, dom, Mycaha i wszystkich tych, których skrzywdziłam. Zostawiałam za sobą swoje dotychczasowe życie, a w tej podróży, w stronę zachodzącego słońca, mam nadzieję, że zacznie się nowe, lepsze. Bez mieszkańców, którzy mi grożą i bez poczucia winy. 
    Nie jestem już Sorrexit, Wiedźmą czy Dziwaczką. 
    Zostało mi tylko imię. 
    Aveline.