poniedziałek, 18 stycznia 2016

1 ~ Początek podróży

AKTUALIZACJA: 21.07.2017



"Mówi się, że parają się czarną magią, dlatego są tacy cisi, bezwzględni i sprytni."
"Magia Zwiadowców" Joen Castor Tribett


    Wiał ostry wiatr, gdy prułam na grzbiecie smukłej gniadoszki po łąkach, otaczającej Clivstone, moją rodzinną wieś. Cały czas z głowy zdmuchiwano mi kaptur, więc całkowicie go odrzuciłam, uwalniając burzę czarnych, gęstych włosów. No właśnie, o tym zapomniałam. Nie od dziś wiadomo przecież, że mężczyznom niskiego urodzenia łatwiej podróżować po trakcie niż kobietom, które są narażone na gwałty i napaści z racji swojej płci i często mniejszej postury. Postanowiłam, że z samego rano obetnę włosy przynajmniej do ramion, by móc w całości je schować pod kapturem. 
     Krajobraz się nie zmieniał, wciąż były tu tylko pola, od czasu do czasu kępki drzew i porozrzucane, jakby losowo gospodarstwa. 
     Wróciłam myślami do dniu, w którym pośpiechu pakowała się do tej podróży. Byłam przestraszona i zdenerwowana, dlatego nie byłam pewna, czy wszystko wzięłam. Trochę sucharów i suszonego mięsa, manierkę z woda, dwa noże, garnek, przeciwdeszczowa płachta, krzesiwo, a to wszystko spakowałam do juk. Do tego stary, wytarty płaszcz Halta, nad którym Tyrell płakała każdej nocy, gdy myślała, że nie widzę. 
    Była to jedna z pamiątek mojej mamy, których nigdy, tak samo jak książek nie pozwalała dotykać. Wolała je mieć na własność, rozumiem to, ale to też był mój ojciec, nie tylko jej... kochanek? Tyrell grała uczuciami innych, może świadomie, a może nie, ale grała. Wszyscy to mówili, każdy znał historię licznych mężczyzn, którym złamała serca. Chciała zaznać odrobiny radości. Szczerze pokochała Halta, przynajmniej tak mi mówiła, ale to tym razem on odszedł. Ludzie zaczęli opowiadać, że to teraz ona jest na ich miejscu, że to ją porzucono. Ja w to nigdy nie wierzyłam.
    Wierzyłam, że kiedyś wróci. Pojawi się na progu naszej chatki z uśmiechem na ustach, przytuli mnie i znów będziemy rodziną. No właśnie, wierzyłam. Poznałam jak brutalne może być życie i przestałam tak myśleć. Opuścił nas, więc to on jest winny. On zawinił. Nienawidzę go
     Z drugiej strony, właśnie jadę, aby u niego zamieszkać. Chcę odpowiedzi na te wszystkie pytania, które zadawałam Pustce, a teraz mam szansę na odpowiedź inną niż głucha cisza.
~~


    Na sobie miałam krwistoczerwoną pelerynę, z tyłu sięgającą łydek, z przodu wiązana na wysokości ramion z kapturem. Teraz z wstrętem wspominam okoliczności, kiedy ją dostałam, ale wtedy, chociaż przerażona, cieszyłam się z dobrego, ciepłego ubrania.
    Catarina kiedyś była szanowaną damą, żona sir Ervicka z Crosshall. Wiodła życie lady, w zamku, w cieple, ze wszystkimi bogactwami i dobrodziejstwami, jakie z tego płynęły. Niegdyś jednak coś się wydarzyło. Została oskarżona o zamordowanie męża i dwóch synów, o czary i wielkie zbrodnie. Miała jakoby ich spalić na stosie, sama wyśpiewując pieśni pochwalne diabłu. Zaklinała się, że to nie ona, ale nikt jej nie wierzył. Zbzikowała, jak powiadają. Uciekła do lasu i tam się zaszyła. Dzieci się jej boją, a dorośli unikają ją szerokim łukiem. Już nikt nie próbuje jej schwytać, bo takie eskapady źle kończyły. Najczęściej po prostu nie wracały.
    Pierwszy raz spotkałam ją w lesie, półnagą z brązowymi, poplątanymi włosami i ogromnymi, szarobłękitnymi oczami. Mierzyła mnie wzrokiem histeryczki, wariatki jak ją po cichu nazywałam. Szeptała jakieś słowa w języku, którego nie mogłam zrozumieć, ale podejrzewałam, że to jakieś zaklęcia. Kuliła się, oplatając rękami kolana i kołysząc się w przód i w tył. Przód. Tył. Przód. Tył.
    Kiedy mnie zauważyła krzyknęła tak głośno, że jakiś ptak wzbił się powietrze. Czarny kruk z czarnymi oczami, wpatrzonymi prosto we mnie.
    Kobieta podeszła do mnie na czworakach, trąc nagimi kolanami o ostrą ziemię. Odruchowo się cofnęłam, jakby była agresywnym zwierzęciem. Nie mogłam znieść jej zimnego, drapieżnego wzroku.
     Kiedy się wyprostowała, zauważyłam, że była niewiele wyższa ode mnie, a jeszcze szczuplejsza. Wystające kości obojczykowe wyginały się nienaturalnie ku górze, a  policzkowe wyglądały wręcz strasznie. Stary, jasnobrązowy worek z dziurami wisiał na niej smętnie. Całym ciałem przypominała zjawę, odcień cery miała trupioblady.
     Za swoimi plecami odczułam twardą, szorstką korę. Przede mną jarzyły się jej lodowate oczy. Przełknęłam ślinę. Byłam jak sparaliżowana, nie mogłam ruszyć nawet małym palcem u dłoni. Kobieta położyła mi ręce na ramionach, ściskając je mocno. Chciałam krzyczeć, ale głos uwiązł mi w gardle. I tak nikt mnie by nie usłyszał. Catarina wycharczała coś i splunęła na ziemię, blisko mojej prawej stopy.
     - Uważaj, Aveline - szepnęła. Miała czysty, krystaliczny głos, tak niepasujący do jej wyglądu. Miałam wrażenie, że nigdy nie słyszałam piękniejszego dźwięku. - Nie warto igrać ze swoim życiem. On i tak cię dorwie. Dorwie ciebie i twoją żałosną matkę! Zapłacicie! Każdy z nas zapłaci!
     - J-ja... - próbowałam coś powiedzieć, ale nie mogłam. Słowa Catariny dźwięczały mi w głowie, serce ściskało się z przerażenia.
     - Co zrobisz gdy ona odejdzie? Zostaniesz sama... Każdy z nas, Aveline, musi zapłacić. Ty także!
     Puściła moje ramiona, a ja przejechałam plecami po szorstkiej korze drzewa, upadając na ziemię. Wciąż śledziłam wzrokiem oddalającą się, przerażającą postać w łachmanach.
     Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że przepowiedziała śmierć Tyrell.
     Drugi raz nie można było nazwać spotkaniem, ponieważ nie widziałyśmy się. Przed domem leżała peleryna. Czerwona peleryna z kapturem. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałam się, że to od niej. Wtedy jednak ją wzięłam, w końcu nieźle wykonane ubranie to w naszej wsi skarb. Pamiętam, że schowałam ją na dnie szafy. Dzisiaj ją wyciągnęłam.

~~

      Z naszej wioski w lennie Caraway do stolicy było jakieś pięć dni jazdy. Aktualnie droga wiodła przez pola, ale już w oddali było widać Dzikie Lasy, jak zostały nazywane przez ludność. Droga przez nie była niebezpieczna, a trakt często napadany przez zbójców, ale ta trasa była najkrótsza. Gdybym chciała Królewskim Traktem, musiałabym nadłożyć cztery dni drogi.
     Postanowiłam zatrzymać się gdzieś tutaj do rana. Zjechałam z drogi, zatrzymując się w niewielkim zagajniku. Zbudowałam prowizoryczny namiot z kija i nieprzemakalnej płachty. Było dość ciepło, więc nie rozpalałam ogniska. Ułożyłam się na kocu, zajadając suchary i popijając je wodą. Zasnęłam wyjątkowo twardym snem.
      Śnił mi się ogromny pożar. Ogień trawił całą wioskę, pochłaniając wszystko na swej drodze. Trawił budynki, pola, zwierzęta i ludzi. Słychać było jedynie rozdzierający krzyk palonych ludzi, czuć było smród przypiekanego mięsa. Byłam pośród tego wszystkiego, ale nie uczestniczyłam. Ogień szalał wokół mnie, ale nie czułam gorąca. Łzy płynęły mi po twarzy, gdy widziałam palonych, ledwo żywych ludzi w oknach chat czy na ulicy. Obudziłam się zlana potem, gdy na dworze było już dość jasno.
    Zaklęłam, oceniając, że jest już gdzieś siódma. Szybko, na ile pozwalał mi mój nieco zamroczony umysł, wyrwany ze świata snów, zwinęłam obóz, osiodłałam Tellię i wsiadłam na jej grzbiet. Siłą woli odwróciłam się w stronę Clivstone.
    Zobaczyłam dym unoszący się ponad polami.

~~

    Może i byłam egoistką, że nie wróciłam tam, by ich pomóc. Może... Jednak czy i oni nie byli egoistami, gdy oskarżali o czary i konszachty z diabłem moją matkę? Oczywiście, bezpodstawnie. Czy nie byli egoistami, gdy po jej samobójstwie, to ja musiałam znosić ich słowa? Nawet fałszywe słowa potrafią zranić, jeśli się ich umiejętnie użyje. 
    Przed południem wjechałam już do Dzikiego Lasu. Po drodze nie spotkałam nikogo, oprócz podróżujących minstreli, którzy koniecznie chcieli zagrać coś dla "kruczowłosej damy z oczami jak noc". Zbyłam ich srebrną monetą.
    Droga zaczynała się robić wyboista, więc zwolniłam tempo do stępa. Po drodze podziwiałam piękno tego boru, ponieważ drzewa tu były ogromne i gęsto rozsiane, tak że tworzyły jakby tunel nad moją głową. Po mojej lewej stronie płynął strumyk, w gałęziach śpiewały ptaki. Zatrzymałam się nagle, zauważając dość rzadkie zioło, którego Tyrell używała na oparzenia. Skoczyłam z konia, naciągając kaptur na włosy, które obcięłam nożem do ramion, gdy jeszcze byłam w "obozie". Nierówno, ale chowały się całe.
    Kiedy zrywałam właśnie zioło usłyszałam trzask łamanej gałązki. Podniosłam głowę i spojrzałam, jak myślałam w stronę źródła hałasu. W gęstwinie nie wyróżniały się żadne kształty. Wyjęłam sztylet zza pasa i ostrożnie podniosłam się z kucek. Moje uszy wychwyciły kolejny dźwięk - jakieś mruknięcie. Teraz już byłam pewna, że ktoś tu jest.
    Nagle poczułam szarpnięcie i szorstką rękę na ustach. Krzyknęłam i próbowałam kopnąć napastnika w piszczel. Jęknął, ale dalej mnie mocno trzymał. Ugryzłam go w rękę, tak że poczułam metaliczny smak krwi. Dobiegło mnie zduszone przekleństwo, ale się udało, bo mnie puścił. Natychmiast się odwróciłam, ale poczułam uderzenie w policzek. Zachwiałam się, lecz udało mi się wydobyć sztylet. Zaatakowałam, a napastnik uskoczył. Przez chwilę poruszaliśmy się jakby w tańcu. Nie mogłam dojrzeć jego twarzy, bo skrywał ją kaptur. Nie odważyłam się spuścić go z oka. Potknęłam się o wystający korzeń i poleciałam do tyłu. Natychmiast mężczyzna znalazł się nade mną. Przeturlałam się i nóż wbił się w ziemię. Natychmiast stanęłam na równe nogi i skoczyłam mu na plecy. Oboje straciliśmy równowagę, leżałam na nim, przyciskając nóż do materiału na jego szyi. Zanim się spostrzegłam, on również przykładał chłodny metal do mojego gardła. Poczułam lekkie nacięcie i ciemnoczerwona ciecz spadła na moją pelerynę w tym samym kolorze. Szarpnął mój kaptur, a ja zdjęłam jego.
    Poczułam jak zbiera mi się na mdłości i nagle przestałam być tam, w lesie, walcząc z tym mężczyzną. Znowu znalazłam się w obozie niewolników. Znowu byłam dziesięcioletnią dziewczynką, która nawoływała brata. Znowu byłam tą, która znalazła jego ciało. Znowu z mojego gardła wydostał się krzyk.
     Jego zielone oczy nie były martwe, matowe, tylko lśniły jak trawa w słońcu. Usta nie były wykrzywione w grymasie, tylko wyrażały czyste zaskoczenie. Brązowe włosy nie oklapnięte, tylko jak zwykle w artystycznym nieładzie, przydługie kosmyki opadały mu na czoło. Mocno zarysowana szczęka była rozluźniona.
    Żył...
    - James - szepnęłam z wyraźną chrypką w głosie. Jego twarz robi się jeszcze bardziej zaskoczona niż wcześniej. Marszczy brwi, a do mnie nie dociera najoczywistsza rzecz.
    To nie on. On nie żyje. Mój brat nie żyje.
     James nie miał piegów na nosie. James nie miał długich, ciemnych rzęs. James nie był tak wysoki. James jest martwy. Czuję, jak do oczu zbierają mi się łzy, które tłamsiłam w sobie od dłuższego czasu, ale umiem je powstrzymać. Tak długo to robiłam, że nie mogę pozwolić, by teraz, przy tym mężczyźnie się rozkleić.
    - Kim jesteś? - spytałam nieufnie, lekko przechylając głowę w tył, by odsunąć się od ostrza. Delikatnie zsunęłam się na ziemię, nie spuszczając go z oczu. On również na mnie patrzył. Przez długą chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, ale w końcu odwróciłam głowę. Chłopak wstał i wyciągnął do mnie dłoń z długimi, szczupłymi palcami. Zignorowałam ją i próbowałam podnieść się sama. Syknęłam, kiedy stanęłam na lewej stopie. Było coś z nią nie tak. Znowu naciągnęłam kaptur na twarz, zasłaniając swój policzek, na którym zapewne wykwitł siniak. Spojrzałam w twarz szatyna. Z satysfakcją zobaczyłam rozcięty łuk brwiowy i szramę na policzku. Nie odpowiedział na moje pytanie, więc je powtarzam. - Kim jesteś?
    - Królewski Zwiadowca - powiedział cichym, ale groźnym, chłodnym głosem. Cały czas trzymał w ręku nóż, jakby cały czas był gotowy do walki. Także zacisnęłam palce na rękojeści, chociaż nie mogłabym wykonać kroku z tym bólem. Widział to, więc nie próbował mnie atakować. - To ja raczej muszę zapytać: kim jesteś?
    Królewski Zwiadowca... Poczułam, jak robi mi się ciemno pod oczami. Z jednym kojarzyli mi się zwiadowcy - z kłamstwem, ułudą i niespełnionymi obietnicami. Zresztą... takich ich znałam z opowieści Tyrell. Przynajmniej jednego z nich.
    Z drugiej strony James też był zwiadowcą - a mój brat miał dobre serce, dlatego zginął.
    Długo zastanawiałam się nad odpowiedzią - prawda czy fałsz? Szczerość czy kłamstwo? W sumie to zwiadowca - pewnie będzie wiedział, kiedy skłamię, a by wymyślić misterne, szyte cienkimi nićmi kłamstwo musiałabym nieźle nazmyślać, więc...
    - Jestem zwykłą dziewczyną - powiedziałam, opuszczając wzrok, grając przestraszoną wieśniaczkę. - Proszę, nie rób mi krzywdy - dodałam, chociaż moja duma nie chciała pozwolić, abym błagała o litość człowieka, który przed chwilą mnie zaatakował. - Mój panie - dodałam jeszcze, dla lepszego efektu.
    - Nie jesteś zwykłą wieśniaczką i oboje doskonale o tym wiemy - odparł mrożącym krew w żyłach głosem. - Skąd masz tę pelerynę?
    - Dostałam od ciotki - skłamałam, bez mrugnięcia okiem. - Mój panie, wypuść mnie, ja tylko...
    - Świetnie, teraz poproszę o prawdę.
    Moja noga pulsowała bólem, a jadowicie zielone oczy wpatrywały się we mnie z chłodem i nieufnością. Nie wiedziałam, czego on ode mnie chce i czy naprawdę jest tym, za kogo się podaje. Miał na sobie zielono-bury płaszcz w cętki, na plecach łuk z założoną strzałą, w ręku dzierżył długi nóż, a przy pasie przytroczony miał mniejszy, pewnie do rzucania. To, co rzuciło mi się w oczy to to, że nosił także miecz. Nigdy nie słyszałam o zwiadowcy, który walczyłby tym orężem.
    Westchnęłam,
    - Mój panie, ja...
    - Daruj sobie. Jeśli już udajesz nisko urodzoną to rób to dobrze. Wieśniaczki mówią po prostu "panie", nie "mój panie".
    Zbił mnie lekko z tropu. Byłam nisko urodzona, ale Tyrell już od najmłodszych lat wpajała mi zasady dobrego wychowania. Mawiała, że nie wiadomo, gdzie kiedyś trafię i powinnam umieć się zachować, nawet jeśli jestem tylko dziewczyną ze wsi. Wierzyłam, że "mój panie" jest uniwersalne.
    - Skąd jesteś? - zapytał.
    - Z Clivstone - odparłam, sycząc z bólu. - Czy zrobiłam coś złego? Przecież to ty, zwiadowco, na mnie napadłeś, a teraz mnie przesłuchujesz, jakbym co najmniej kogoś zamordowała. - Darowałam już sobie zwracanie do niego per "pan".
    - Powtórzę pytanie. Skąd masz tę pelerynę?
    - Ukradłam - skłamałam, ale sądziłam, że taka wersja wyda się bardziej prawdziwa. - Moja ciotka naprawdę jest krawcową i szyje na zamówienie. Pewna kobieta złożyła takie oto zamówienie, a ja.. To była zima, zwiadowco. Mojej rodzinie się nie powodziło. I po prostu... Nadarzyła się okazja. Jest ciepła. Tylko to się liczyło... - W moich oczach zalśniły łzy i pomyślałam, że nie jestem tak złą kłamczuchę. - To tylko peleryna...
    - Czy znasz kobietę, która złożyła zamówienie? - zapytał dalej ostro, ale jego oczy się ociepliły. Pokręciłam głową, a on westchnął, patrząc na moją nogę. Skrzywił się. - Słyszałaś o atakach Czerwonych Peleryn?
    Oczywiście, że słyszałam. Przecież wszyscy o tym mówią, o trupach wieszanych na gałęziach, rytualnych mordach, o tajemniczych postaciach w czerwonych pelerynach z kapturem, o strzałach z trucizną z... czerwonymi piórami. Poczułam, jak robi mi się ciemno przed oczami, ale zdołałam utrzymać równowagę. Ostrzeżenie. Strzała. Czerwień. "Uważaj, bo skończysz jak matka".
    - Teraz rozumiesz, dlaczego cię zaatakowałem?
    Kiwnęłam głową.
    - A dlaczego teraz zmieniłeś zdanie? - spytałam. - Już nie wydaję ci się, że jestem krwiożerczą bestią żerującą na biednych zwiadowcach?
    - Powiedzmy, że wierzę w twoją historię. W dodatku od początku miałem wątpliwości, od razu gdy zobaczyłem twoją przerażoną twarz i wtedy, gdy... nazwałaś mnie Jamesem. Później całkowicie przestałem wierzyć w to, że jesteś jedną z nich. Oni nigdy nie ukazują słabości.
    Westchnęłam, lekko zaciskając pięści. Wyszłam tylko na słabą, przestraszoną wieśniaczkę.
    - W takim razie może byś tak pomógł, zwiadowco? - mruknęłam.
    Wymamrotał coś, co brzmiało jak "niewychowana", ale posłusznie wyciągnął z torby leżącej kilka stóp dalej coś zielonego, kawałek materiału i przezroczysty płyn w słoiku. Pewnie spirytus, do odkażenia rany. Złapał mnie jedną ręką w talii, drugą za łokieć i pomógł dojść do płaskiego kamienia, który przypominał stół. Usiadłam na nim i zgięłam nogę w kolanie, próbując zobaczyć co z kostką. Na jej widok mnie zemdliło. Przypominała wielką fioletową, przekrwioną śliwkę. Mężczyzna usiadł obok mnie i opanowany spojrzał na ranę.
    - Zwiadowca Gilan - przedstawił się.
    - Wieśniaczka Aveline.
    - Kim jest James?
    - Napadanie ludzi to twoje ulubione zajęcie? - Pytamy równocześnie. Kąciki jego ust lekko wyginają się ku górze.
    - Owszem, w szczególności jeśli są to ładne dziewczyny - Teraz już się szczerzy, ukazując zęby. 
    Mimo woli muszę przyznać, że miał bardzo ładny uśmiech, chociaż jego komentarz mnie nie rozbawił. Zacisnęłam zęby, gdy okładał mi kostkę zieloną, śmierdzącą papką. Wolałam nie pytać, co to jest.
    - Nie będziesz mogła chodzić przez kilka dni - wyjaśnia. - Odeskortuję cię do domu.
    - Nie - przeczę, a Gilan robi zdziwioną minę. - Muszę dostać się na zamek Araluen.
    - To wspaniale się składa - mówi. - Ja też tam jadę.
    Cudownie się składa, parsknęłam w duchu. Mam spędzić kilka dni w podróży z człowiekiem, który chciał mnie zabić? Co złego może się wydarzy?
    Wspólnie zadecydowaliśmy, że zatrzymamy się tutaj na noc. Kilkanaście metrów dalej była średniej wielkości jaskinia, która mogła posłużyć nam za schronienie.
     Ogień barwił jego oczy na złoto, kiedy położyłam się na mchu i przykryłam peleryną. Zwiadowca siedział przy wejściu do jaskini, bawiąc się kołczanem ze strzałami. Nie rozumiem czemu nie użył łuku, żeby mnie po prostu zastrzelić. Nie rozumiem też, dlaczego mnie po prostu nie zostawił. Zapytam go o to jutro.
    - Kim jest James? - Jego pytanie odbija się od ścian jaskini, docierając do moich uszu.
    Udaję, że nie słyszę jego słów. Bo jaka byłaby odpowiedź? Moim bratem? Moim najlepszym przyjacielem, jakiego nigdy nie miałam? Nie, James był. Aktualnie jedyną odpowiedzią na pytanie: kim jest James? jest to, że jest trupem.
    Wiatr wdarł się do jaskini, gasząc ognisko. Zapadła ciemność, chociaż pytanie zwiadowcy wciąż było w powietrzu.
     Cóż, niektóre pytania po prostu zostają bez odpowiedzi.



I jest 1 rozdział!
Bardzo proszę o komentarze i wszelką krytykę! 




   
   

4 komentarze:

  1. Wow, to było jeszcze lepsze niż myślałam, że będzie.
    Tak więc, super
    Lisa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zwątpiłaś we mnie? :c
      |Scarlet|

      Usuń
    2. A jak myślisz?
      Oczywiście...
      że nie.
      Po prostu, to było genialne, a ja myślałam, że będzie tylko świetne.
      Lisa
      tak właściwie to po co Ci się tłumaczę?

      Usuń
  2. Cudnie <3 Lecę czytać resztę :3
    Kilka literówek:
    ,,Kiedyś była ona szanowaną damą z dworu, ale kiedyś coś się stało." ~ mogłabyś użyć innego słowa niż dwa razy ,,kiedyś"
    ,,Drugi raz nie można było nazwać spotkaniem, ponieważ nie widziałyśmy się." ~ drugiego razu
    ,,Kiedy zrywałam właśnie zioło na kaszel usłyszał trzask łamanej gałązki." ~ usłyszałam
    ,,Podniosłam głowę i spojrzałam, jak myślałam w stronę źródła hałasu." ~ przecinek po myślałam
    ,,Wyjęłam sztylet zza pasa i ostrożnie podniosłam się z kucek." ,,Zachwiałam się, ale udało mi się wydobyć sztylet." ~ wyjęła ten sztylet za pierwszym razem czy nie?
    ,, - Może być tak pomógł, co? - pytam zdenerwowana jego bezczynnością." ~ byś
    Od razu mówię, że nie ma to na celu "wytknięcia błędów" , tylko pomoc ;3

    OdpowiedzUsuń